Czytam właśnie książkę zupełnie (jakby się początkowo wydawało) niepowiązaną ze spirytyzmem. Jest to praca popularnonaukowa poświęcona psychiatrii, autorstwa prof. Toma Burnsa (seria szerokie horyzonty, Sopot 2012).
No więc w trakcie lektury natrafiłem na taki oto fragment:
"Nie istnieje żadna ściśle ustalona granica, która oddziela to, co mieści się w normie, od choroby psychicznej. Jej wyznaczenie jest niemożliwe - chodzi tu bowiem nie tylko o nasilenie objawów. Nawet zdrowemu człowiekowi może się zdarzyć, że słyszy głosy, gdy nikogo nie ma w pobliżu (halucynacja słuchowa). Holenderscy badacze stwierdzili, że spora liczba ludzi zdrowych regularnie słyszy głosy; ludzie owdowiali słyszą bardzo wyraźnie i często głosy zmarłych współmałżonków, co przeważnie działa na nich kojąco. Jakże więc psychiatria ma utrzymywać, że halucynacje są objawami choroby umysłowej? Praktykując medycynę, trzeba umieć dostrzegać powtarzalność w chorobach. Niemal każde zaburzenie jest sygnalizowane przez zbiór charakterystycznych objawów czy oznak".
I dalej:
"Definicje zaburzeń, jakie stosują psychiatrzy, i percepcja indywidualnych przypadków zależą od kontekstu społecznego. Przykładowo współczesne społeczeństwa uznają stres bitewny albo wstrząs spowodowany przeżyciami wojennymi za zaburzenie podlegające leczeniu psychiatrycznemu, a przed stu laty karano za jedno i drugie, dopatrując się w nich tchórzostwa".