Witam.
Jestem na tym forum nowa, więc trochę napiszę o sobie. O tym, że istnieje coś więcej niż nam oficjalnie wiadomo, wiedziałam od najmłodszych lat, ponieważ moją mamę, a potem siostry i mnie spotykały różne dziwne sytuacje i zdarzenia. Zdarzały się też duchy, widziane kątem oka przez kobiety w moim domu rodzinnym. Mama nauczyła mnie żeby się ich nie bać ("duchów się nie bój, to żywych należy się bać"). Co najwyżej, jak któryś za długo się panoszył w domu, to odmawiałyśmy za niego modlitwę i duch odchodził. Często się zdarzało, że któraś z nas (mama, moje dwie siostry i ja) dostawała nagle dreszczy. Zazwyczaj padało hasło "co duch cię powąchał?" . Moja mama nauczyła mnie akceptować zjawiska paranormalne. A telepatia między nami to wręcz normalność.
Pomimo akceptacji zjawisk paranormalnych, moja mama zawsze kierowała nas w kierunku katolicyzmu. Zaliczyłam 4 lata Oazy (brrrr nigdy więcej). Gdy dorosłam, wyszłam za mąż, miałam dość ciężkie przejścia z teściową (nie warto się nad tym rozwodzić). Krótko powiem, że byłam poddawana przemocy psychicznej przez 8 lat. Odeszłam od katolicyzmu. Denerwuje mnie obłuda kościoła i to nie tylko teraz, ale i bardzo wczesne lata kościoła. Obecnie jestem na etapie szukania religii. Wiem w co wierzę i szukam ludzi o podobnych zainteresowaniach. I tak trafiłam tu.
I mam do was jedno pytanie, ale o tym za chwilę. Zacznę od początku co mnie spotkało.
Sytuacja, którą chcę opisać zdarzyła się ponad 8 lat temu. Mieszkam w starym budownictwie. W pewną sobotę zamieniono mi w mieszkaniu wszystkie okna na plastikowe. We wtorek, późno w nocy kąpałam się (mieliśmy wtedy jeszcze junkersa). I gdy skończyłam się myć, zrobiło mi się słabo. Ponieważ już wcześniej junkers nawalał (nie włączał się czujnik tlenku węgla), pomyślałam że chwilkę kucnę i mi przejdzie. Po chwili rzeczywiście przeszło. Wstałam i od razu zrobiło mi się słabo. Znowu kucnęłam i tu zaczyna się moja opowieść. W realu zemdlałam i upadłam do wanny. Mąż to usłyszał i przybiegł do łazienki. Według jego słów dusiłam się własnym językiem. Wsadził mi głęboko w gardło dwa palce i zaczął mnie wołać. Gdy zobaczył, że zaczynam reagować, otworzył okno w łazience na oścież (był grudzień), narzucił na mnie szlafrok i poleciał dzwonić na pogotowie (byłam wtedy w 9 tygodniu ciąży). To było w realnym świecie. Gdy kucnęłam znalazłam się w parku. Widziałam soczyście zieloną równo ściętą trawę. Daleko przede mną był ciemnozielony żywopłot, dość wysoki (na oko 1,8m). Przed żywopłotem stała czerwona huśtawka, jedna z tych starszych, metalowych z metalowymi siedziskami z półokrągłym oparciem. Na huśtawce huśtała się dziewczynka. Na oko 10-11 letnia. Ciemnobrązowe rozpuszczone włosy, brązowe oczy (tu muszę dodać, że to moja kolorystyka naturalna). Ubrana była w białą sukienkę do kolan i z rękawami do łokci, z okrągłym dekoltem. Białe skarpetki do kolan i białe lakierki. Gdy byłam daleko huśtała się dość mocno. A gdy do niej przypływałam (nie miałam świadomości chodu) huśtała się coraz słabiej. Przyglądała mi się, a ja jej. I gdy byłam już dość blisko przekrzywiła lekko głowę jakby z namysłem. Nie odzywała się i ja też nie. No i wtedy zrobiło się całkiem czarno, a ja poczułam, że coś mam w gardle i to coś mnie dusi. Oczywiście były to palce mojego męża. Gdy odzyskałam świadomość, słyszałam jak mąż otwiera okno, rzuca na mnie szlafrok i pędzi do telefonu dzwonić na pogotowie. A ja prawie nie mogłam się ruszyć. Przez chwilę miałam jakby wrażenie, że na nowo uruchamiam mój organizm. Na początku było mi ciepło i nic mnie nie bolało. Wtedy próbowałam przywrócić obraz tej dziewczynki. Gdy byłam nieprzytomna była taka realna, ale gdy powróciłam do świadomości nie widziałam jej już tak realnie, a tylko jako wyobrażenie. I dopiero po jakimś czasie zaczęłam czuć zimno (ja mokra, okno nade mną otwarte na oścież, a na dworze około 0 stopni), potem zaczęłam czuć ręce i nogi (odzyskiwałam po kolei zmysły temperatury, dotyku). Ciężko się po tym pozbierałam, wytarłam, ubrałam w piżamę, i zdążyłam jeszcze zrobić wymówkę mężowi, że dzwonił na pogotowie. Pogotowie bardzo szybko się zjawiło. Zmierzyli mi tylko ciśnienie i zabrali do szpitala. A tam okazało się, że mam 26% krwi zajętej przez tlenek węgla. Ponad 1/4. Komora hiperbaryczna, tlen pod ciśnieniem. Wyszłam z tego bez uszczerbku na zdrowiu. Uratował mnie mąż, nie mam co do tego wątpliwości, gdyby wtedy spał, albo miał założone słuchawki na uszach już by mnie nie było. A tak zrozumiałam, że śmierci nie należy się bać, bo ona nie boli. I tylko ciągle zadaję sobie pytanie: "czy to co ja przeżyłam, to była śmierć?". Nie widziałam tunelu, światła, jak często jest to opisywane, więc co ja tak na prawdę przeżyłam? Ta dziewczynka była bardzo realna. Mogę dokładnie opisać jak wyglądała, w co była ubrana. Niby podobna do mnie, ale to nie byłam ja, ani moje dziecko, bo urodził mi się zdrowiutki syn. Więc co to było?