Witajcie moi drodzy. Miałem wątpliwości by tutaj akurat napisać ten post czy może gdzie indziej, natomiast wypadło doszedłem do wniosku, że zrobię to tutaj. Jestem osobą, która nie uznaje żadnej religii. Powiedziałbym, że jestem sceptykiem w kwestiach religijnych. Nie znajduję żadnego powodu by wierzyć lub wywnioskować istnienie Boga osobowego, chyba że założymy iż jest „on” wszechświatem. Zawsze jednak postrzegałem świat jako coś „głębszego” niż tylko materia. Nie mam pewności co do życia po śmierci w jakiejkolwiek świadomej formie, aczkolwiek mój sceptyczny pogląd na świat nie jest aż tak oczywisty w tym przypadku. Wszak mnie to od zawsze ciekawiło i nigdy nie mogłem potraktować tego obojętnie. Chrześcijaństwo, jest jednak głównym źródłem mojego problemu.
Otóż mam nietypowy(?) problem. I naprawdę trudno mi sobie na co dzień z nim radzić. Od ponad roku się z tym męczę i zaczynam załamywać ręce. Chcę uniknąć tabletek typu beta-bloker czy antydepresantów ale już po prostu kończą mi się siły. Raz przez to przechodziłem i mimo, iż były rozwiązaniem to jednak tylko zastępczym. Od zawsze w moim życiu dominował strach i lęk. Najpierw był to lęk przed szkołą, potem strach przed samotnością, przed wyłysieniem, przed byciem do końca życia bez inicjacji seksualnej, a teraz… mój lęk jest wzięty z powodu chrześcijaństwa. Sam nie wiem czy to genetycznie czy też nie, ale moja mama ma zdiagnozowaną depresję dwubiegunową i w najbliższej przyszłości będzie otrzymywać rentę z tego powodu.
Mam bardzo irracjonalne lęki. Ponad rok temu jedna z moich dawnych znajomych nastraszyła mnie, że muszę się nawrócić albo pójdę do piekła. Nie wiem dlaczego ale takie coś mnie nigdy nie ruszało natomiast wtedy wbiła do mojej głowy przekonanie właśnie z tym związane. Próbowałem ratować swój stan psychiczny poprzez różnego rodzaju naukowe wykłady na temat wszechświata, ewolucji itp. Itd. Poznałem osobiście nawet Dawkinsa, który jest wspaniałym naukowcem ale z mojego punktu widzenia także dość „prostym” człowiekiem. Fakt faktem pomagało to na krótka chwilę, zyskałem wiedzę ale lęk nie zanikł.
Niedawno przez przypadek trafiłem na wykład religijnego człowieka https://www.youtube.com/watch?v=4DILWfb0MYE który stwierdził, że psychologia to zło. Ponad to promuje taką osobę jak Dave Hunt, który twierdzi, że ziemia ma 6 tyś lat a ewolucja to szatan, podobnie jak wszystkie formy nauki, a studiowanie to też fabryka zła. Należał także do grupy Exclusive Brethren, która jest chyba najgorszą sektą chrześcijańską na świecie.
Mój świadomy umysł doskonale zdaje sobie z tego sprawę, że to jest kompletna irracjonalna bzdura ale w mojej podświadomości dominuje lęk w momencie kiedy słyszę słowo „studia”, „nauka”, „psychologia” itp. Itd. Widzę książki pupularno-naukowe, naukowe dokumenty, inne kultury(czy to w TV czy to na zewnątrz) to strach mnie paraliżuje i kompletnie nie wiem co mam robić. Sama próba pokonania lęku jest powoduje wzrost lęku i podświadomość mówi coś na zasadzie „nie możesz próbować nic zrobić bo inaczej spotka Cię coś złego”. Nie wystarczy wiedza na temat historii chrześcijaństwa, świadomość oczywistych bzdur jakie ten owy Pan ogłosił w wykładzie (jak bym go spotkał sam na sam to w debacie bym go pokonał i nie mam co do tego wątpliwości). Ruszyło mnie to dlatego, że zamierzałem pójść na studia psychologii, kształcić się(od zawsze byłem kiepskim uczeniem ale ponad dwa lata temu, dotarło do mnie, że wiedza jest bezcenna i piękna), zwiedzać, spełniać marzenia… i wszystko runęło jak domek z kart. Straciłem radość i chęci do wszystkiego przez właśnie wcześniej wspomnianą dziewczynę a dobił mnie ten człowiek z wykładu. To trochę tak jakby moje samopoczucie było uzależnione od tego co mówi chrześcijaństwo a konkretniej to co mówi ten człowiek i tamta dziewczyna. Nie mogę już tak dłużej. Męczę się. Jeżeli znalazłby się jakiś człowiek, który w imieniu chrześcijaństwa głosił pogląd, że nie można np. nosić czapki to zapewne też do mojej podświadomości po jednym jego zdaniu zakodowałoby się owe przekonanie i za każdym razem jak zakładałbym czapkę popadałbym w paraliżujący lęk.
Ironią jest takowa rzecz. Nie mam wielu znajomych ale niemalże wszyscy których znam, otwierają się przede mną i proszą mnie o poradę w różnych sprawach, czy to życiowych czy związkowych. Efekt jest często taki, że otrzymuje podziękowania za wsparcie i poradę, która zaowocowała tym, że są szczęśliwszymi ludźmi. Sam sobie jednak pomóc nie potrafię. Nie wiem czy jestem opętany przez złego ducha ale napisałem tutaj ponieważ zdaje sobie sprawę, że tutaj będę mieć do czynienia z ludźmi, którzy spojrzą na problem głębiej a nie czysto analitycznie.
Kilka dni temu dowiedziałem się, że mój dziadek jest bliski śmierci. Nienawidzę siebie za to, że nawet ta sytuacja nie zdominowała mojego umysłu a człowiek ten jest dla mnie jedną z najważniejszych osób w życiu. Relacje miałem z nim takie jak wzorowy przykład ojciec-syn.
Proszę poradźcie mi coś. Pozdrawiam was wszystkich bardzo serdecznie.