W ramach ciekawostki - posty z buddyjskiego forum
http://sasana.wikidot.com/forum/t-1013814/o-oddychaniu:
Ostatnio uświadomiłem sobie podczas medytacji, że nie ma "wdechu i wydechu". Może to zabrzmi śmiesznie i wydawać się może odkryciem czterolatka, ale w jednej chwili nie można "wdychać i wydychać". Istnieje wdech, lub wydech, lub zatrzymanie. Będąc świadomym zatrzymania, gdy zatrzymanie ma miejsce - proces oddychania "staje się" wolniejszy.
W skrócie - oddychanie to nie "wdech i wydech". Nie istnieje jednoczesny "wdech i wydech". Spróbujcie jednocześnie zrobić "wdech i wydech". Nie uda wam się. Zaś "wdychanie i wydychanie" bez zatrzymania doprowadzi do hiperwentylacji.
Oddychanie = wdech lub wydech lub zatrzymanie (brak aktywności).
Kiedy zdefiniuje się oddychanie "jako wdech po którym następuje zatrzymanie, a następnie wydech, zatrzymanie i ponownie wdech" może wydawać się to logiczne, ale jeżeli ktoś chce medytować, to słowa "następnie", "i", "ponownie" wprowadzają w błąd i utrudniają obserwację oddechu, a tym samym medytację.
Gdzieś chyba zboczyłem, bo sądzę że przeszłość też jest "niewłaściwą regułką" - skoro wszystko ma miejsce w teraźniejszości, to nie ma miejsca na "przeszłość" (w sensie oddzielnej, nieistniejącej już czasoprzestrzeni).
Wystarczy spojrzeć na Ziemię. Miała (ma?) początek w teraźniejszości. Ulega przemianom. Nie powstała ona kiedyś i już jej nie ma, czy też "przeszła do historii". Właśnie na niej żyjemy, tak jak chociażby żyli nasi przodkowie - nie w przeszłości, ale w teraźniejszości, na tej samej planecie. Tak samo drzewa - szczególnie te wsadzone "niedawno" - kilkadziesiąt lat temu. Wsadzone w przeszłości? Nie, wsadzone w czasie teraźniejszym, choć nie w chwili w której czytasz ten tekst. Tak samo dzieła sztuki. Stworzone w teraźniejszości przez wielkich artystów osiągają zawrotne ceny w domach aukcyjnych. Tak samo artefakty ze starożytnego Egiptu, czy nieco bliżej - z panowania polskich królów.
Tak samo ciało. W teraźniejszości pod wpływem różnorakich czynników zmienia się, aż w końcu - w teraźniejszości przestaje funkcjonować - następuje śmierć.
Jedno powstaje, jedno trwa, jedno przemija, by ponownie powstać.
Nie chodzi mi negowanie czegokolwiek, tylko o zasygnalizowanie iż przeszłość, historia to część również chwili obecnej.
Gdy chwycimy coś przyjemnego, to coś przeminie. Znajdziemy coś następnego, równie przyjemnego - przeminie.
Coś co wydaje się idealne i niezmienne z materialnego punktu widzenia - po początkowym entuzjazmie przestanie nas interesować.
Cierpienie, ból, również mijają. Frustracja iż nie można być wiecznie "upojonym szczęściem" prowadzi do samobójstw. Ludziom mimo wszystko i tak wciska się różnorakie "środki przeciwbólowe" w postaci chociażby sportu, telewizji, internetu, alkoholu. Umysłu i tak nie da się oszukać. Gdy ludzie, którzy to zrozumieją, nie chcą tego zaakceptować i szukają samobójstwa. Dla fanatyków z ISIS środkiem przeciwbólowym jest Allah. Dla chrześcijan - Bóg, Jezus. Dla "buddystów" - Budda.
Dla tych zaś, co medytują, środki przeciwbólowe już nie są potrzebne.
Milknę tym samym i kończę wywody na tym forum. Już zostałem wypędzony z jednej sanghi za podobne słowa - wiem że również tu nie będę mile widziany. Pozdrawiam wszystkich.
27 Nov 2014, 20:19
21.11 dzięki wykładowi Sharon Salzberg doświadczyłem małej namiastki tego, czym jest niewzruszoność (Upeksa).
Otworzył się worek z "problemami" - zobaczyłem ile we mnie tkwi niedoskonałości.
Głupi, wymądrzałem się tutaj na forum, jakbym był ponad wszystkimi.
Prawdą jest że nie wiem do końca jak rozwijać niewzruszoność, jak rozwijać właściwą uważność, współczucie, itd. Wiem tyle, że nic nie wiem na temat buddyzmu.
Cierpienie nadal mnie dotyka - szczególnie gdy złapię się na haczyk i "zafiksuję się" na jakiejś myśli. Dzisiaj np. jedna intensywna myśl o tym by skontaktować się z pewną osobą "wyrwała mnie" z rzeczywistości pomiędzy 13 a 18. Emocje póki co wygrywają ze mną.
Co radzicie w takiej sytuacji?
W sumie celu uważności też jeszcze nie do końca rozumiem.
Dzisiaj np. starałem się medytować podczas chodzenia. Tyle że jak jakaś myśl pojawiła się, to ja powtarzałem sobie "let it go" (by przeminęła) i skupiałem się na oddechu. Po jakimś czasie zorientowałem się, że za bardzo kontroluję siebie i raczej prowadzi to do napięcia. Przestałem kontrolować to co się pojawia, pozwoliłem by sobie to istniało. W klatce piersiowej pojawiło się napięcie i jakby irytacja tym, że nie kontroluję tego co się aktualnie pojawia. Po jakimś czasie to minęło.
Druga sprawa to zależność współczucie, współradość, kochająca dobroć a niewzruszoność. Teraz jak widzę, gdy komuś dzieje się krzywda (nie chodzi o żadne rękoczyny), to mnie to po prostu nie obchodzi. Nie reaguję, po prostu jestem tego świadomy i tyle.
Tak samo gdy ktoś przeklina, zachowuje się w sposób negatywny - dla mnie to normalne. Jestem tego uważny i tyle. Słuchając zaś matki (oczywiście nie mojej
) która słownie karciła dziecko - dla mnie to było jak dharma - słowa płynące prosto z chwili obecnej, ukazujące prawdę życiową. Cieszyłem się z tego, że matka "opieprzała" swoje dziecko.
Ostatnio w poczekalni zaś przyszła starsza kobieta, stała obok mnie, a ja po prostu dalej siedziałem. Nie miałem powodu by jej ustąpić. Byłem świadomy że jakaś osoba stoi obok mnie i tyle.
Po prostu jakbym stał się obojętny, a właściwie to poczuł się dobrze z byciem obojętnym. Świat niech się wali, niech dzieje się armageddon - dla mnie liczy się by być uważnym
Choć przyznam uczciwie że wobec tego co przyjemne, wobec radości - nie jestem jeszcze do końca obojętny, łapię się na haczyk.
Łapię się na haczyk, że jestem kimś ważnym, że jestem ponad innymi - podczas gdy jestem nadal kim byłem - tym samym człowiekiem. Przyznam się, że czasami dopada mnie duma i "fałszywa radość" - o, jestem oświecony, bo czuję się dobrze i zachowałem uważność!
Bądź określam siebie nawet mianem "przewodnika duchowego".
Najciekawsze jest to, że gdy tak myślę o sobie, to nie dostrzegam teraźniejszości i po jakimś czasie na ziemię sprowadza mnie cierpienie - pogrążony w myślach na temat swojej "boskości" zaczynam się irytować tym co się dzieje w chwili obecnej. Możliwe, że to dlatego iż od 17.11 zacząłem praktykować medytację Czenrezika "otwieranie oka" - miałem pragnienie (egoistyczne) by widzieć i wiedzieć więcej, by rozwinąć w sobie postrzeganie pozazmysłowe. Co gorsze, nie chcę zaprzestać tej praktyki, bo boję się że "stracę uważność". Z tego co niektórzy mówili, nie powinno się mieszać praktyk różnych tradycji, a ja chyba z chciwości zacząłem to właśnie praktykować.
Wiem, że to co miało początek będzie miało też swój koniec - tak więc równie dobrze ta obojętność też może w końcu minąć. To mnie niepokoi, bo póki co to jest właśnie moim schronieniem, moim oparciem. A jak wiadomo - schronienie w czymś co nietrwałe przyniesie nieszczęście, gdy to właśnie minie.
Co do niewzruszoności, to jak najbardziej potrzebuję dalszych wyjaśnień, bo ta niewzruszoność u mnie przejawia się raczej jak forma walki z tym co się pojawia (w sensie, że poświęcam wysiłek na to by starać się być uważnym, zamiast być zrelaksowanym i po prostu obserwować to co się dzieje).
W sumie to dotyczą mnie 2 kwestie: strachu i wygody (przesądu?).
Strachu, że ominie mnie coś ważnego, co miało mi zapewnić szczęście, sławę i dobrobyt. Czasem mam wyrzuty sumienia że czegoś nie zrobiłem, bo pojawiła się myśl, że jakaś aktywność w świecie miała mi przynieść wyzwolenie.
Wygody - że jakaś praktyka, bądź przedmiot (ciężko się przyznać, ale nosiłem przy sobie kamień, Sodalit - i nawet trzymałem go w rękach podczas wieczornych medytacji) ułatwią mi radzenie sobie z rzeczywistością, że ułatwią mi rozwój uważności, wręcz że "niewidzialna ręka" (w tym przypadku Czenrezik) zapewni mi ochronę przed światem zewnętrznym i zaoferuje błogość i szczęście w chwili obecnej
Choć wydaje mi się też, że książki, wykłady i prowadzone medytacje też zapewnią mi wolność, szczęście, że będą drogą na skróty - ot przeczytam sobie coś, bądź posłucham… i tyle! Po robocie, cel osiągnięty. Uczucie samouwielbienia się pojawia, mentalne nagradzanie siebie, pozytywne emocje. Tyle że to nadal cierpienie, brak uważności, itd.
W sumie, to też szukam schronienia u innych - czyli potwierdzenia tego, że zmierzam we właściwym kierunku, choć tym samym chyba liczę na to że ktoś zajmie się moimi problemami, bo mu/jej o tym powiedziałem. Wydaje mi się że jak otrzymam jakąś odpowiedź to życie stanie się proste i doskonałe, a ja nie będę już musiał pracować nad sobą
Pewnych kwestii mimo wszystko nie przeskoczę - np. kwestia diety a własnego zdrowia. Przez jakiś czas byłem wegetarianinem, obecnie zaś spożywam mięso. Tylko ze względów zdrowotnych. Czytałem, że Budda zgadzał się na to, by niektórzy mnisi mogli spożywać mięso ze względu na stan zdrowia. W moim przypadku choruję na niealkoholowe stłuszczenie wątroby (na szczęście aż tak tragicznie nie jest) i muszę przestrzegać określonej diety. Pamiętam, jak na początku 2013 r. nie spożywałem mięsa przez ok. miesiąc. Nie byłem w stanie medytować. Czułem się źle (ale w sumie też dlatego, że miałem problemy z wątrobą o których jeszcze wtedy nie wiedziałem).
Traf chciał, że w marcu zmarła babcia. Po "stypie" zostało nieco potraw, skusiłem się na potrawy mięsne i… tamtego dnia poszedłem medytować.
Tak jakby wróciła mi energia i chęć do życia.
I kolejna kwestia! To że medytowałem, uznawałem siebie że jestem mnichem
Starałem się unikać czytania gazet, oglądania telewizji, słuchania radia, itd. Prowadziło to do tego, że denerwowałem się jak ktoś słuchał bądź oglądał wiadomości - bo wydawało mi się że powinienem zachować czystość i wolność od wszelakich zewnętrznych informacji.
W sumie medytację i jej owoce traktowałem (i możliwe że nadal traktuję) jako coś, czym można się pochwalić, "popisać" przed innymi.
Zaciemnień zauważam u siebie dosyć dużo - jednym z nich jest też niewłaściwe podejście do śmierci. Czasami myślę że udało mi się już wszystkiego dokonać na ziemi i że nadszedł czas na parinirwanę, mimo że mam dopiero 28 lat i nawet jeszcze nie doświadczyłem "nirwany"
Fiksacja ta wpływa na emocje, myśli kierują się ku temu jak temu światu będzie źle beze mnie, bo oto odchodzi z niego sam Budda, he he
Teraz z tego się śmieję, ale w sumie co jakiś czas łapię się na ten haczyk.
Mam sporo do przerobienia - bycie uważnym wobec złośliwości innych na mój temat póki co raczej mnie jeszcze przerasta.
Mam nadzieję że nie zacząłem się tu wymądrzać, ale opisywać faktycznie co stanowi jakąś przeszkodę na ścieżce. Sęk w tym, bym nie wpadł w pułapkę że "już po wszystkim", że doskonałość została osiągnięta i nadszedł czas na to by "błyszczeć na salonach" i "królować maluczkim"
Pozdrawiam
To co napisałeś ma ręce i nogi.
Przyznam że doznania fizyczne podczas medytacji stanowią przeszkodę dla mnie - o ile np. swędzenie raczej nie jest już tak dużym problemem, to odczucie nie tyle bólu, co niewygody np. gdy medytuję siedząc na krześle.
I tu kolejny problem - pozycja medytacyjna
Nie medytuję w pozycji lotosu, ale po prostu siedzę na krześle. Siedzenie na krześle ma tą wadę, że po ok. 20-30 minutach powstaje w stopach uczucie niewygody. W pośladkach zaś po ok. 40 minutach. W sumie też czasami drętwieją mi ręce, gdy je niewłaściwie ułożę.
Staram się codziennie robić ćwiczenia na giętkość stawów, by móc przekonać się na własnej skórze jak medytuje się w pozycji lotosu.
Co do medytacji zaś - powstaje po jakimś czasie uczucie znudzenia, bądź myśl że już medytuję 2 godziny, podczas gdy było to zaledwie 20 minut i przerywam medytację. Ewentualnie zwątpienie - po co medytować tak długo. Czasami nie odczuwam rąk lub nóg, a czasami… zasypiam, o czym przekonuje mnie jakiś zewnętrzny hałas który "zrywa mnie" niemalże na równe nogi.
Parę lat temu z kolei narzucałem sobie rygor, że muszę medytować tą godzinę, lub załóżmy 2, czy więcej, po czym gdy nie wytrzymywałem tego okresu, to czułem się podle i źle, że nie sprostałem zadaniu. Czas spędzony na medytacji uznawałem za coś, co miało mnie dowartościowywać i czynić lepszym.
Muszę ponownie poczytać właściwie o wszystkim. Zabiorę się w końcu za zaległe lektury, choć przyznam że jakby łatwiej mi wchodzi wiedza gdy ją słyszę i robię sobie podczas tego notatki.
Gdy przeczytałem o twoich problemach, to skojarzyło mi się z następującymi schematami.
W sumie to byłem wybuchowy gdy chciałem być na siłę dobry wobec kogoś - denerwowałem się, że ktoś nie zachowuje się tak jak ja tego chciałem, tzn. miałem wizję jak miała wyglądać moja pomoc, jak miała się rozwinąć sytuacja i jak miała się zachować dana osoba. Tyle że rzeczywistość okazywała się inna, np. "idę do romana, wiem że smutno, pocieszę go np. pokazaniem idiotycznego filmiku z youtube. Przychodzę. Roman jest zajęty, nie ma czasu, ja chcę mu na siłę pokazać filmik, Roman się denerwuje bo jest zajęty czymś innym, ja się denerwuję bo przecież chciałem dobrze, miałem dobre chęci, itd."
Ewentualnie ktoś potrzebował czegoś, powiedział o tym gdy byłem w pobliżu, po czym po jakimś czasie zrezygnował z posiadania "tego czegoś". Po jakimś czasie ja to "coś" zdobywam, mam ucieszoną michę i chwalę siebie w duszy za zrobienie dobrego uczynku, normalnie druga Matka Teresa niesie pomoc cierpiącej duszy, po czym gdy przynoszę zainteresowanemu przedmiot, to on stwierdza: "A po co mi to? Nie potrzebuję tego." Ja się denerwuję i w dodatku opieprzam tę osobę za to że jest taka nieczuła
Choć i tak nie wiem jak w rzeczywistości brutalność, wybuchowość, gwałtowność i miękkie serce przejawiają się u ciebie.
W każdym razie warto szukać, bo rozwiązanie problemu tkwi gdzieś w nas
Nie napiszę że rozwiązałem swój problem, bo nie znam przyszłości, być może problem jeszcze do mnie powróci, (bądź nie). W moim przypadku agresja obracała się przeciwko mnie. Potrafiłem się bić po głowie, choć nie zdarzało się to często. Po prostu zewnętrzne zjawiska mnie irytowały.
To, co mi pomogło niekoniecznie może pomóc Tobie. Mimo to podam nagranie, które poszerzyło moje zrozumienie o odrobinę:
dharmaseed. org/ teacher/165/talk/24555/
W każdym razie nie ma sensu zbytnio przywiązywać się do jakichś idei, pomysłów czy określeń siebie, czy rzeczywistości. One nie są najlepszym schronieniem. Nie zakończą naszego cierpienia. Lepiej po prostu praktykować to, co słuszne w danej chwili.
Pozdrawiam
Taki mały update.
7 grudnia ubiegłego trafiłem do szpitala psychiatrycznego z własnej woli. 13 stycznia wyszedłem. Można rzec, że trafiłem na małe odosobnienie. Z początku było ciężko, choć jedyną rzeczą która uprzykrzała życie były efekty uboczne leków. Porzuciłem praktyki o których wspomniałem wcześniej, możliwe że właśnie dzięki wsparciu leczeniem psychiatrycznym.
20 stycznia miał miejsce kolejny mały krok do przodu, choć było to raczej dzięki książce "Siła czy Moc" Davida Hawkinsa. Zrozumiałem, że medytację i wszelakie stany z nią związane rozpatruję jako "posiadanie", jako coś co można zyskać lub stracić. Doświadczeniu temu towarzyszyła radość. Do tej pory (i chyba nadal) moje myślenie przedstawiało się następująco:
"z racji tego że "posiadam dhammapadę" oznacza iż już nie muszę nic więcej robić, bo posiadłem dhammapadę w wersji mp3!
Tak samo z różnymi książkami czy artykułami. Przejrzeć i zapomnieć."
Pamiętam że w 2011r. w sandze do której uczęszczałem padło stwierdzenie iż oświecenia nie można utracić. Uważam iż oświecenia nie można ani posiąść ani utracić. Choć oświecony jeszcze nie jestem
Na koniec dziękuję za to, że istnieją ludzie którzy tłumaczą artykuły i książki na język polski, właściwie nie pobierając za nie opłaty. Mój angielski nie jest tak idealny - przekonałem się o tym starając się czytać Visudhimaggę. Jest to ciekawa, choć trudna lektura.
Pozdrawiam wszystkich.
Nadal jestem przywiązany do "jestem", co sprawia że wikłam się w paranoję "bycia kimś".
Poza tym to jest we mnie nadzieja, że praktyka, nawet samotna ma sens (choć nie do końca, bo będę się zwierzać z tego co mi dolega psychologowi i psychiatrze).
Mimo że trafiłem do szpitala psychiatrycznego to trafiłem tam nie z powodu tego że medytowałem. Już wcześniej byłem chory, tyle że tego nie byłem świadomy.
7.12 byłem w stanie przyznać się do tego i otworzyć się na proces leczenia. Ku zdrowiu jeszcze daleka droga, ale z pewnością jest lepiej niż było dotychczas.
Pozdrawiam